“Urodziłem się w Orleanie. Mój ojciec słuchał dużo jazzu i bluesa. Na głośnikach królowali John Lee Hooker i Ray Charles. Moja mama chętniej wybierała Alain Souchon i Jean-Jacques Goldman. Wychowałem się na tych wszystkich imponujących muzykach i ich niesamowitej twórczości. Już od 16 roku życia tworzyłem własne nagrania. Dzięki temu czułem się lepiej, traktowałem to jako swoistą terapię. Pewnego wieczoru, słuchając instrumentalnych wersji moich kawałków, kolega namówił mnie, by dołożyć do nich głos. I tak się zaczęło” – opowiada Ridsa.
Od premiery debiutanckiego utworu “L’amour n’est pas dead” w 2011 roku minęło sześć lat. “Lajków” wciąż przybywa: “Amour sans fin” – 6 milionów otworzeń, “Je M’en Fous” – 20 milionów, “Pardon” – 47 milionów, “La C’est Die” – 66 milionów… Codzienne życie chłopaka trzymającego się dotychczas na uboczu odwróciło się do góry nogami.
“Początkowo wiele osób twierdziło, że potrafię pisać i śpiewać jedynie o miłości. Dzięki “La c’est die” udowodniłem, że to nieprawda. Zamieściłem fragmenty nowej muzyki na Snapchacie, na które dostałem całe mnóstwo pozytywnych opinii za pośrednictwem Twittera i Facebooka. Ludzie chcieli więcej. Bardzo sobie cenię ten rodzaj interakcji. Uwielbiam wiedzieć, co ludzie sądzą o mojej muzyce. Kluczowa jest dla mnie potrzeba dzielenia” – dodaje.
Jednym z najcenniejszych talentów muzyka, jest zdolność uchwycenia sedna w kilku słowach. Każdy może odnaleźć siebie w jego tekstach, które opowiadają o uniwersalnych życiowych prawdach. Taki talent nie zdarza się często, co muzyk umiejętnie podkreśla prostymi melodiami. Przy ich tworzeniu Ridsa nie musi czerpać inspiracji od innych, bazując jedynie na swojej płodnej wyobraźni. W tym leży klucz do sukcesu wokalisty. 26-letni muzyk ma przed sobą całe życie i świetlaną karierę. Dziś jest na nią nareszcie gotowy!
Brak komentarzy