Seal – ikona soulu, popu i tykająca bomba energetyczna – sprawił, że publiczność świetnie się bawiła, a wrocławska Hala Stulecia pękała w szwach. Artysta zachwycił Polskę, nie potrzebując przy tym żadnych fajerwerków, tancerzy czy innej spektakularnej oprawy. Wyszedł na scenę i udowodnił, że siła tkwi w prostocie, a wyjątkowy głos, niesamowita muzykalność i autentyczne emocje zawsze bronią się same.
Henry Olusegun Olumide Adeola Samuel – bo tak brzmi pełne imię i nazwisko artysty – pojawił się na scenie punktualnie, ubrany w żółtą, neonową kurtkę, którą wkrótce zrzucił. Bez zbędnego gwiazdorzenia i cienia zmanierowania, po prostu zaczął śpiewać. To wystarczyło, by od pierwszych chwil nawiązać z publicznością wyjątkową więź, która towarzyszyła temu wieczorowi aż do końca, bo już po pierwszym utworze ludzie spontanicznie ruszyli pod samą scenę!
Koncertowa ekstaza Seala zaczęła się, gdy tylko wybrzmiały pierwsze dźwięki utworów: „All I Know Is Now” i „The Beginning”. Już wtedy można było poczuć, że to nie będzie grzeczny recital w brytyjskim stylu, tylko solidna i emocjonalna muzyczna przejażdżka. Mało tego – po trzecim utworze Seal poprosił ochronę, by nie powstrzymywała fanów i pozwoliła im podejść tak blisko sceny, jak tylko się da. Chciał, aby publiczność mogła przeżywać koncert z pełnym zaangażowaniem – oko w oko z nim samym.
Fani na Hali Stulecia zaczęli stopniowo odpływać w muzyczną podróż. Jedni – z zamkniętymi oczami chłonęli każdy dźwięk i przeżywali każdy koncertowy moment, drudzy radośnie kołysali się w rytm hitów, a jeszcze inni podskakiwali, ile tylko mieli sił i tchu. Na twarzach wielu z nich malowały się emocje tak głębokie, że nie sposób było ich ukryć.
Z każdą chwilą show nabierał tempa, aż w końcu pojawiły się największe przeboje, na które wszyscy czekali. „Deep Water” czy „Future Love Paradise” to tylko niektóre z tych, które porwały tłum, ale to właśnie przy „Killer” i „Kiss From A Rose” wrocławska publiczność bawiła się najlepiej. Wszyscy przeżywali koncert na własny sposób, a sam artysta – wbiegł w tłum, wskoczył na krzesła i po prostu zaśpiewał, wprawiając publiczność w osłupienie.
Po tym koncercie, jedno jest bezsprzeczne i pewne: Seal jest muzycznym wzorem autentyczności i zaangażowania. Artysta wyczarował totalną magię, którą każdy chciał zatrzymać przy sobie najdłużej, jak to tylko możliwe. Prawdziwa klasa i prostota, które same się bronią i które robią wrażenie wraz z każdą wyśpiewaną nutą i postawionym na scenie krokiem. Zero jakiejkolwiek nudy i sztuczności.
Niespełna dwugodzinny koncert zakończył się gromkimi brawami i owacjami na stojąco, które trwały kilka minut i były najlepszym dowodem na to, jak bardzo występ Seala porwał wrocławską publiczność. Fani nie chcieli wypuścić artysty ze sceny, dlatego nie obyło się bez bisów. Na zakończenie wieczoru zaśpiewał jeszcze dwa utwory – „Get It Together” i „Crazy”, a te wypełniły halę mistyczną energią, szaleństwem, tańcem i śpiewem.
– Seal bez wątpienia jest artystą z duszą. Jeśli kiedykolwiek ktokolwiek miał wątpliwości, czy można dziś jeszcze dać poruszający, ale też pełen energii koncert bez miliona efektów i ozdobników – to po tym wieczorze na pewno one zniknęły. To był totalny emocjonalny reset z wokalistą, który potrafi zahipnotyzować tłum spojrzeniem i wyjątkowym głosem – powiedział Janusz Stefański z agencji Prestige MJM, która zorganizowała występ Seala w Hali Stulecia we Wrocławiu.
Brak komentarzy